wtorek, 16 grudnia 2014

8. The High Line. Midtown South. And More.


Po paru dniach w NYC nadal mam poważne problemy z orientacją. Miasto jest naprawdę ogromne- NYC ma więcej mieszkańców, niż 39 z 50 stanów w USA. Sam Brooklyn byłby czwartym co do wielkości miastem w Stanach. Ponad 47% Nowojorczyków posługuje się w domu innym językiem niż angielski. To tyle jeśli chodzi o statystyki.
To, co sprawia mi największą trudność to system metra! Byłam już w wielu miejscach i nigdzie na świecie nie spotkałam tak przedziwnego systemu oznakowania metra. Oczywiście Maciej uważa, że jest to najprostsze z możliwych rozwiązań- otóż zamiast nazw końcowych stacji widnieją napisy: DownTown/Uptown lub Inbound/Outbound .Trzeba więc dokładnie orientować się gdzie się jest i czy chce się jechać w górę miasta, czy w dół, czy może „cross”. Cóż, na szczęście jesteśmy tu w czwórkę-:) Samo metro jest bardzo wydajne, kursuje 24 h na dobę i bardzo ułatwia komunikację po mieście- praktycznie nie korzystamy z żadnych innych środków lokomocji. Nie prezentuje się za dobrze, jest stare jak większość rzeczy w tym mieście i wymagałoby porządnych remontów-ale jednak działa super sprawnie i jest bardzo wydajne.





Dzień rozpoczynamy od spaceru po przedziwnym parku The High Line, położonym 9 m nad poziomem ulicy, w miejscu wyłączonych z użytkowania torów kolejowych. Brawo za pomysłowość! Przechodzimy ten ponad 2 km odcinek podziwiając widoki na rzekę Hudson. Położone poniżej parku ulice są jednym wielkim placem budowy i panuje tu straszny hałas- tak zresztą typowy dla całego NYC. 








Metrem przedostajemy się w okolice Madison Square Park, znanego głównie z powodu pierwszej drużyny baseballowej w mieście- New York Knickerbockers, która gdzieś tu dawno temu  rozpoczęła swoje treningi. Sama hala w której odbywają się liczne imprezy sportowe i koncerty nie robi większego wrażenia-przynajmniej z zewnątrz. 






Wrażenie za to robi słynne „Żelazko”- Flatiron Building- jedno z bardziej fotogenicznych i rozpoznawalnych miejsc NYC. 




Nieopodal znajduje się słynny Hotel Chelsea, w którym w latach 50. i 60 XXw. artyści, muzycy i pisarze mieszkali w artystycznej komunie.
Miejsce ma coś w sobie, tak jakby unosił się tu duch Jimiego Hendrixa, Janis Joplin czy Patti Smith , duch i wspomnienia wielu znanych wydarzeń, także tych niesławnych- to tu Sid Vicious, basista Sex Pistols, prawdopodobnie zamordował swoją dziewczynę.


Na ciepły posiłek wracamy do China Town –nie tylko jedzenie,ale i najlepsze piwo można wypić właśnie w chińskiej dzielnicy ( jeśli ktoś tak jak ja nie lubi mocnych amerykańskich piw typu IPA czy ALE).




 Poza tym chcemy pospacerować po pobliskim SoHo- dzielnicy pełnej stylowych kamiennic, butików w stylu vintage i sklepików z artystycznymi, kolorowymi wystawami. Cudowny klimat!






Wieczorem umawiamy się z Simonem i jego amerykańską koleżanką Catty w popularnym na Harlemie lokalu- Harlem Tavern. To nowoczesna, na wskroś amerykańska restauracja pełna ekranów telewizyjnych i głośnej muzyki. Słynie z dużego wyboru piw-faktycznie nawet ja znajduję dla siebie takie, które mi smakują ( małe piwo 7$). Niezłe burgery i inne amerykańskie przysmaki, luźna, wesoła atmosfera, której apogeum przypada na moment, gdy Catty zamawia dla nas piosenkę na karaoke- The Empire State of Mind ( Alicia Keys). Cóż za porażka! Choć nie musiałam śpiewać to jednak wygonili mnie z resztą na środek lokalu, wśród tych wszystkich murzyńskich umuzykalnionych ludzi- było to tak żenujące, że aż zabawne! I love New York-:) Kasi i Saimonowi spodobało się na tyle, że wyszli na scenę ponownie. Oj działo się!-:)

Powrót słynną żółtą taksówką pamiętamy mgliście, tak też wolimy wspominać rachunek, który przyszło nam zapłacić na koniec w Harlem Tavern-:)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz