Po paru dniach w NYC nadal mam poważne problemy z
orientacją. Miasto jest naprawdę ogromne- NYC ma więcej mieszkańców, niż 39 z
50 stanów w USA. Sam Brooklyn byłby czwartym co do wielkości miastem w Stanach.
Ponad 47% Nowojorczyków posługuje się w domu innym językiem niż angielski. To
tyle jeśli chodzi o statystyki.
To, co sprawia mi największą trudność to system metra! Byłam
już w wielu miejscach i nigdzie na świecie nie spotkałam tak przedziwnego
systemu oznakowania metra. Oczywiście Maciej uważa, że jest to najprostsze z
możliwych rozwiązań- otóż zamiast nazw końcowych stacji widnieją napisy:
DownTown/Uptown lub Inbound/Outbound .Trzeba więc dokładnie orientować się
gdzie się jest i czy chce się jechać w górę miasta, czy w dół, czy może
„cross”. Cóż, na szczęście jesteśmy tu w czwórkę-:) Samo metro jest bardzo
wydajne, kursuje 24 h na dobę i bardzo ułatwia komunikację po mieście-
praktycznie nie korzystamy z żadnych innych środków lokomocji. Nie prezentuje
się za dobrze, jest stare jak większość rzeczy w tym mieście i wymagałoby
porządnych remontów-ale jednak działa super sprawnie i jest bardzo wydajne.
Dzień rozpoczynamy od spaceru po przedziwnym parku The High
Line, położonym 9 m nad poziomem ulicy, w miejscu wyłączonych z użytkowania
torów kolejowych. Brawo za pomysłowość! Przechodzimy ten ponad 2 km odcinek
podziwiając widoki na rzekę Hudson. Położone poniżej parku ulice są jednym
wielkim placem budowy i panuje tu straszny hałas- tak zresztą typowy dla całego
NYC.
Metrem przedostajemy się w okolice Madison Square Park, znanego głównie z
powodu pierwszej drużyny baseballowej w mieście- New York Knickerbockers, która
gdzieś tu dawno temu rozpoczęła swoje
treningi. Sama hala w której odbywają się liczne imprezy sportowe i koncerty
nie robi większego wrażenia-przynajmniej z zewnątrz.
Wrażenie za to robi słynne
„Żelazko”- Flatiron Building- jedno z bardziej fotogenicznych i rozpoznawalnych
miejsc NYC.
Nieopodal znajduje się słynny Hotel Chelsea, w którym w latach 50.
i 60 XXw. artyści, muzycy i pisarze mieszkali w artystycznej komunie.
Miejsce ma coś w sobie, tak jakby unosił się tu duch Jimiego
Hendrixa, Janis Joplin czy Patti Smith , duch i wspomnienia wielu znanych
wydarzeń, także tych niesławnych- to tu Sid Vicious, basista Sex Pistols,
prawdopodobnie zamordował swoją dziewczynę.
Na ciepły posiłek wracamy do China Town –nie tylko jedzenie,ale
i najlepsze piwo można wypić właśnie w chińskiej dzielnicy ( jeśli ktoś tak jak
ja nie lubi mocnych amerykańskich piw typu IPA czy ALE).
Poza tym chcemy
pospacerować po pobliskim SoHo- dzielnicy pełnej stylowych kamiennic, butików w
stylu vintage i sklepików z artystycznymi, kolorowymi wystawami. Cudowny
klimat!
Wieczorem umawiamy się z Simonem i jego amerykańską
koleżanką Catty w popularnym na Harlemie lokalu- Harlem Tavern. To nowoczesna,
na wskroś amerykańska restauracja pełna ekranów telewizyjnych i głośnej muzyki.
Słynie z dużego wyboru piw-faktycznie nawet ja znajduję dla siebie takie, które
mi smakują ( małe piwo 7$). Niezłe burgery i inne amerykańskie przysmaki,
luźna, wesoła atmosfera, której apogeum przypada na moment, gdy Catty zamawia
dla nas piosenkę na karaoke- The Empire State of Mind ( Alicia Keys). Cóż za
porażka! Choć nie musiałam śpiewać to jednak wygonili mnie z resztą na środek
lokalu, wśród tych wszystkich murzyńskich umuzykalnionych ludzi- było to tak żenujące,
że aż zabawne! I love New York-:) Kasi i Saimonowi spodobało się na tyle, że
wyszli na scenę ponownie. Oj działo się!-:)
Powrót słynną żółtą taksówką pamiętamy mgliście, tak też
wolimy wspominać rachunek, który przyszło nam zapłacić na koniec w Harlem
Tavern-:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz