wtorek, 16 grudnia 2014

Errata po miesiącu.


Teraz, gdy od miesiąca jestem już w Polsce i gdy oglądam zdjęcia Simona, Ani i wielu innych bliskich i nawet tych nieznajomych mi ludzi, którzy w tej chwili, w grudniu, są w NYC- chciałabym tam wrócić! Spędzić Xmass time in NYC...To miasto śni mi się po nocach i nie do końca rozumiem, co to znaczy..-:)


Mary:     Czyż nie jest pięknie?
Isaac:    O tak...Co za wspaniałe miasto! Nie obchodzi mnie, co inni mówią. Jest powalające.*

*Z mojej ulubionej sceny "Manhattanu" Woody'ego Allena. Mary i Issac po całonocnym spacerze przysiadają na ławce nad brzegiem East River i obserwują świt gaszący latarnie mostu Queensboro a w tle leci "Someone to Watch Over me" Gershwina.


Zamiast podsumowania.


Bardzo ciężko było wrócić do rzeczywistości. Jet leg, zmęczenie organizmu i ogólne rozbicie towarzyszyło mi przez kilka dni-trzeba to brać pod uwagę przy planowaniu podróży.Dużo czasu zajęło mi uporządkowanie tych notatek.To był fizycznie męczący wyjazd. Zrealizowaliśmy napięty plan, udało nam się zobaczyć, przeżyć, doświadczyć wiele w tak krótkim czasie. Jakie wrażenia? Czy nasz American Dream nas rozczarował?
W zasadzie trochę potwierdził wyobrażenia o Ameryce. Obraz jest niepełny, bo nie widzieliśmy za wiele oprócz kilku dużych miast i zgadzamy się, że chcemy tu wrócić na dłużej, udać się na zachodnie wybrzeże, pobłądzić po parkach narodowych...

Sam Nowy York jest miejscem wyjątkowym!!!!
Dorzucam je do mojej szuflady z miastami, które kocham. Jest to inna miłość, niż ta, którą żywię do Paryża, czy Lizbony, ale niewątpliwie miłość. NYC ma w sobie niewiarygodną wręcz energię, która sprawia, że nikt nie czuje się tam obco. Najbardziej kosmopolityczne miasto świata wciąga i oszałamia, sprawia, że zaczynamy wierzyć, że wszystko w życiu jest możliwe. A jeśli jest możliwe, to właśnie tu- w NYC.

11. Kawa w Willimsburg. The End.


Do 11.00 musimy opuścić nasz pokój. Samolot mamy po południu, zostawiamy więc bagaże w recepcji i udajemy się do Williamsburga- modnej dzielnicy Brooklynu, graniczącej z Greenpointem, gdzie umawiamy się z przyjacielem Humama-Adim. Miejsce nie jest przypadkowe- Blue Bottle Cafe ( 160 Berry Street) poleca nam Caroline, rekomendując jako miejsce gdzie można wypić najlepszą kawę w NYC. Warto było zadać sobie trochę trudu- to faktycznie najprawdopodobniej najlepsza kawa, jaką tu piliśmy.







Adi okazuje się przemiłym facetem i żałujemy, że nie skontaktowaliśmy się z nim wcześniej-pracuje w ONZ i oferował nam swoje usługi jako przewodnik.
Knajpę wypełniają tłumy hipsterów- w obowiązkowych czapeczkach, z papierowym kubkiem kawy  w ręce, zagłuszają Billa Calahana, który leniwie umila czas pobytu w Blue Bottle Cafe. 
Sam Williamsburg przypomina berliński Kreuzberg. To miejsce ma swoją energię, wśród niezliczonej ilości rowerów, kościołów i charakterystycznej, iście europejskiej zabudowy, czujemy się wyśmienicie. To kolejne oblicze Nowego Yorku. Adi twierdzi, że Williamsburg to obecnie ,po Manhattanie, najdroższe miejsce w NYC-zamieszkane już nie tylko przez kolonie artystów, ale i pracowników najlepszych firm.





Jemy ostatni lunch w indyjskiej knajpce i wracamy do hotelu, skąd zamawiamy taksówkę na lotnisko JFK.



W taki sposób amerykański sanepid ułatwia ludziom wybór restauracji- ocenia je "w skali"-A, B, C, D a ocena musi być wywieszona w widocznym miejscu. Autorka fantastycznego bloga Little Town Shoes udostępniła w jednym ze swoich wpisów informację (autorstwa jej męża), jak czytać te oznaczenia-:)

AAlright
B - Be careful
C – are you Crazy
D – you are Dead


Stawki dojazdu na lotniska są stałe- 50$ za żółtą, klasyczną taksówkę, 60$ za większe auto, które jest w stanie pomieścić naszą czwórkę z bagażami. Żółtych taksówek się nie zamawia- jak na filmach staje się na ulicy i przywołuje je ręką.Czarne to tzw. serwis door to door- tych nie można zatrzymać na ulicy-zresztą ciężko byłoby je rozpoznać, bo nie są specjalnie oznaczone. Na ulicach pojawiają się też zielone taksówki-pytałam o to taksówkarza czarnego auta- „czarni” i „żółci” raczej nie przepadają za tą konkurencją ( delikatnie rzecz ujmując).
Przed wejściem na lotnisko jest waga, gdzie spędzamy sporo czasu dostosowując nasze bagaże do obowiązujących norm- żaden nie przekracza 23kg, nie musimy płacić za nadbagaż!







Z NYC wylatujemy o 17.50. Tym razem lecimy nocą- w Berlinie jesteśmy o 7.30 w niedzielę, w Warszawie o 10.15. Pawła zatrzymuje kontrola celna, prześwietla bagaże i zadaje szczegółowe pytania na temat każdej elektronicznej rzeczy- gdybyśmy jednak kupili parę iPhonów, takie pytania mogłyby być dość niewygodne.
Odbieramy auto i pokonujemy ostatni odcinek naszej podróży-autostradę na trasie Warszawa-Poznań. Podziwiam Macieja, że daje radę- jesteśmy naprawdę wykończeni. W tamtą stronę jet leg nie dawał nam się tak we znaki. Oto jesteśmy! Pierwsza rzecz, którą robimy w Poznaniu to spełniamy nasz patriotyczny obowiązek- dziś dzień wyborów samorządowych.


10. Roosevelt Island. Muzea cd. Central Park. Brooklyn Bridge by night.


Postanawiam towarzyszyć Maciejowi w trzecim podejściu do Apple Store’a- uwielbiam Grand Central Station, więc nawet pobudka o 6.30 tak bardzo nie boli-:). Powiedzenie „do trzech razy sztuka nie sprawdza się”- znowu nie dowieźli iPhone 128 GB-:( Asia, Radziu- mieliśmy naprawdę szczere chęci!



Dzięki porannej pobudce mieliśmy okazję skosztować prawdziwego, nowojorskiego śniadania w, położonym vis a vis dworca, lokalu Pershing Square, reklamującym się jako „The busiest and the best breakfast in NY”. Mieliśmy sporo szczęścia-tylko dzięki wczesnej porze udało nam się znaleźć wolny stolik w tym dużym, głośnym lokalu- może miano „the busiest” nie jest na wyrost. Maciej zamawia „Jajka po Benedyktyńsku” ( niestety nawet w połowie nie dorównują tym z warszawskiego Mariotta) a ja słynne amerykańskie naleśniki z borówkami i syropem klonowym- nawet niezłe. Tak czy siak, to najlepsze amerykańskie śniadanie, jakie tu jedliśmy.





Wracamy na Harlem, gdzie w lokalnej knajpce na rogu naszej ulicy ucztują Kasia i Paweł, a później razem musimy opuścić nasz apartament- Mosha od dziś ma już innych gości-:

Harlem-kolorowa i wciągająca kolebka jazzu, mimo białego koloru skóry, czuliśmy się tu bezpiecznie-polecamy!







Ponownie korzystamy z Hotwire- w zasadzie niewielki mieliśmy wybór, bo najtańsza  rezerwacja na dwa dni przed przez booking.com kosztowała by dwa razy tyle! Tak więc za 140$ rezerwujemy 4-osobowy pokój w hotelu Ramada na Long Island City. W zasadzie jest to bardziej dzielnica Queen niż Long Island. Docieramy tam bez problemu metrem, zostawiamy bagaże i ruszamy w miasto! 



To tak naprawdę nasz ostatni dzień tutaj. Gdy z wysokości kolejki górskiej na Roosevelt Island podziwiamy miasto, kręci nam się łezka w oku....








Dzień jednak jest napięty, co odczuwamy okrutnie, bo chyba wszystkich nas opuszczają siły- wytrzymałość fizyczna ma swoje granice i  właśnie się do nich niebezpiecznie zbliżyliśmy. Jest to najbardziej widoczne w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej, gdzie zasypiam jak niemowlę w kinie Imax na filmie o rekinach. Muzeum jest pełne wypchanych zwierząt i pewnie bardziej cieszy dzieci, których przebywają tu tłumy. My skupiamy się jedynie na nowoczesnym Rose Center- ogromnej szklanej kostce otaczającej Planetarium Haydena.
Stajemy się świadkami narodzin wszechświata w wyniku Wielkiego Wybuchu, ale jakoś nie robi to na nas większego wrażenia...







To nie koniec przygód z muzeami na dziś. Muzeum Guggenheima oglądamy tylko z zewnątrz, gdyż to właśnie siedziba, dzieło amerykańskiego architekta Franka Lloyda Wrighta jest najsławniejszym eksponatem tego muzeum.


Metropolitan Museum of Art nie da się obejrzeć z zewnątrz- to największa kolekcja sztuki w USA. W rzeczywistości to muzeum przytłacza swoim ogromem i robi na mnie jeszcze gorsze „pierwsze wrażenie” niż British Musuem w Londynie. Założone w 1870r, mieści w czterech budynkach zlokalizowanych w okolicy Central Parku dzieła sztuki od starożytnej Mezopotamii, przez XIX-wieczny Paryż i Nowy York z lat 60.XX w., po europejskich impresjonistów, postimpresjonistów i nowoczesną sztukę amerykańską. Dokonujemy wyboru- w praktyce najwięcej czasu spędzam wsród licznych dzieł Cezanne’a, Gauguina, Moneta i Renoira.



Przy wyjściu z muzeum widzimy największą ofertę food trucków w NYC-:)



Po muzealnych wrażeniach miłym wytchnieniem jest dla nas spacer po Central Parku- to właśnie wokół tego olbrzymiego, bujnego „skrawka” zieleni ( liczącego 340 ha) rozwija się cały Manhattan. Central Park powstał w 1857 r. i był pierwszym zakrojonym na tak wielką skalę terenem rekreacyjnym w Ameryce. Dziś wygląda przepięknie- mieni się kolorami liści, w których buszują srebrne wiewiórki. Mijamy dziesiątki biegających osób, rowerzystów, turystów i mieszkańców skracających sobie drogę do swoich domów. Do słynnego Strawberry Field ( Pola Truskawkowego) – miejsca pamięci Johna Lennona, docieramy już po zmroku. To jednohektarowy klomb w kształcie łzy naprzeciw apartamentowca The Dakota, gdzie Lennon mieszkał z Yoko Ono tuż przed śmiercią w 1980 r. Najważniejszym punktem- pomnikiem jest czarno-biała mozaika ze słowem Imagine utworzona na ziemi- to tu zbierają się w rocznice urodzin i śmierci liczni fani Lennona.














Wieczorowa pora nie przeszkadza by w całej okazałości podziwiać słynny Most Brooklyński- w rzeczywistości to właśnie nocą robi największe wrażenie. To pierwszy na świecie, stalowy most wiszący, którego budowę ukończono w 1883 r.- znany z pocztówek z NYC i z piosenek Stachury.







Zanim trafiamy do hotelu na zasłużony odpoczynek, odwiedzamy jeszcze Greenpoint- kultową polską dzielnicę, gdzie można kupić polskie gazety, zjeść pierogi i usłyszeć mówiących po polsku staruszków. Dość nietypowo, ale na kolację znowu wybieramy chińską knajpę- Chinese Restaurant na polskiej dzielni- dla odmiany nie mówią w niej ani po polsku, ani po angielsku-:) Jeśli chodzi o jedzenie- nie najlepszy wybór, na Greenpoincie trzeba było jednak zamówić pierogi.