Dzień rozpoczynamy od wizyty na Grand Central Terminal-
głównym dworcu kolejowym Nowego Jorku. Budynek jest rzeczywiście piękny,
szczególnie wnętrze-arcydzieło architektury w stylu beaux arts, otwarte w 1913
r, i niedawno odrestaurowane ( kosztowało to 196 mln $)- to na pewno jeden z
piękniejszych dworców jakie widziałam w życiu, przypominający bardziej
starożytną świątynię niż obiekt komunikacyjny, szczególnie wtedy, gdy promienie
słoneczne oświetlają sklepiony sufit Hallu Głównego,który zdobią malowidła
przedstawiające znaki zodiaku.
Trudno uwierzyć, ale cel naszej porannej wizyty tutaj
jest bardziej prozaiczny-wizyta w Apple Store, który ulokował się w centralnym punkcie
dworca, na balkonie Hallu Głównego.Niestety ponowie zakup iPhone’a 6 kończy się
fiaskiem.
Wykorzystujemy naszą obecność w tej dzielnicy i odwiedzamy wszystkie
rekomendowane przez przewodnik miejsca.Siedziba Organizacji Narodów
Zjednoczonych rozczarowuje brakiem flag, które zwykle zdobią wejście do budynku
Sekretariatu. Nie udaje nam się zwiedzić wnętrza Katedry Św. Patryka, która
okazuje się zamknięta na czas trwania przedziwnej motocyklowej parady, którą
obserwujemy na 5th Avenue.
Więcej czasu spędzamy w słynnym Centrum Rockefellera,
gdzie zaczęto już rozkładać świąteczną choinkę- na rozstawionych rusztowaniach
pracuje kilkanaście osób a choinka tworzona jest z kilkuset odrębnych drzewek.
Lodowisko już działa- za jedyne 15$ / godzinę można złamać sobie nadgarstek-:)
W ramach naszej City Pass mamy wjazd na taras obserwacyjny Top of the Rock, co
stanowi niewątpliwie największą atrakcję tego „miasta w mieście”. Nie ma
kolejek, jest za to obowiązkowa security control z tradycyjnym zdejmowaniem
pasków. Widok z Top of The Rock jest cudowny- pięknie widać panoramę całego Manhattanu,
Central Park, Statuę Wolności i wiele innych zabytków, które do tej pory
oglądaliśmy z ziemi.
Konsumujemy najbardziej znane amerykańskie lody Ben &
Jerry's- ktoś mówił, że to najlepsze amerykańskie lody- moim zdaniem nijak mają
się do naszych pyszności z Wronieckiej czy Kościelnej.
Jedzenie to ogólnie
najsłabsza część Stanów-trzeba się bardzo postarać, żeby zjeść smaczny posiłek
i najpewniej będzie to chińskie czy tajskie danie. Amerykańska kuchnia jest
tłusta, przetworzona, mięsna, charakteryzuje się olbrzymią ilością fast foodów
i napojów w rozmiarze XXL. Zrobienie normalnych zakupów w markecie, z
warzywami, owocami, jajkami itp. jest potwornie drogie- za równowartość banana
można by kupić kilogram mielonki. Równie mocno rozczarowuje kawa- olbrzymie
papierowe kubły z przelewowych ekspresów ze słabą cieczą, którą trudno nazwać
kawą. Amerykanie dolewają do tego różne smakowe domieszki, co sprawia,że taka
kawa nie nadaje się w ogóle do wypicia. Trzeba sporo determinacji by trafić na
kawiarenkę, która serwuje prawdziwe espresso- to koszt 3-5$. Gdyby tyle kosztowała kawa we Włoszech, Włosi ogłosiliby strajk narodowy!
Od 14.00 otwierają kiosk TKTS zlokalizowany na Times Square
( dokładnie na odnowionym niedawno Duffy Square), gdzie udajemy się by zakupić
bilety na jakiś wieczorny show na Broadwayu. Sam Times Square jest najdziwniejszym
i najbardziej ruchliwym miejscem, jakie widziałam w życiu. Świetlne reklamy i
szyldy teatrów, setki aut i głów przepływającego tłumu ludzi, hałas,
niezliczona ilość dźwięków i zapachów- ma się wrażenie, że jest to skrzyżowanie
wszystkich dróg świata. Na środku drogi nagi mężczyzna z gitarą fotografuje się
z Japońskimi turystkami. Półnaga starsza pani z pomalowanymi piersiami
protestuje przeciw czemuś na chodniku. Na Duffy Square, przed kioskiem TKTS w
ramach reklamy odbywa się fragment musicalu Chicago, zagłuszany przez klaksony
samochodów.
Zainteresowanie tańszymi biletami na przedstawienia jest ogromne- po
godzinie udaje nam się dostać do kasy. Ostatecznie nie decydujemy się na żaden
wielki broadwayowski musical ( ceny od 79$-150$, co i tak stanowi połowę
normalnej ceny) i wybieramy spektakl będący parodią musicali i parodią książki-
50 Shades! the Musical Parody w The Elektra Theatre ( 44$). Spektakl okazuje się
dość zabawny i spędzamy naprawdę przyjemny wieczór popijając piwko w pierwszym
rzędzie i obserwując niejakiego Jacka Boice w roli Christiana Greya w rozmiarze
XXL- parodia parodią, ale Amerykanie muszą mieć do siebie naprawdę duży
dystans-w Polsce pewnie trudno byłoby znaleźć dobrze śpiewającego aktora z tak
dużym brzuchem, który zdecydowałby się paradować po scenie prawie nago.
Zanim jednak oddaliśmy się tym bardziej rozrywkowym
przyjemnościom, zaliczyliśmy jeszcze jedną kolejkę- tym razem po darmowe
wejściówki do 9/11 Memorial Museum- można je zdobyć w każdy wtorek od 17.00 (
lub gdybyśmy się nie zagapili- na parę tygodni przed zamówić przez Internet).
Muzeum jest nowo otwarte i na wskroś amerykańskie. Oczywiście upamiętnia
historię zamachu z 11.09. 2001 w miejscu, w którym doszło do tej tragedii i
jest tam wiele elementów, które robią wrażenie-jak choćby ściany ze zdjęciami
osób, które zginęły w dwóch wieżach World Trade Center czy fragmenty ostatnich
rozmów z bliskimi. Mam jednak wrażenie, że całość przytłacza swoim ogromem i
jakąś taką amerykańską pompatycznością. Gdybym wydała na wejście 27$ nie
byłabym raczej zadowolona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz